Zdrastwojcie,
druzja!
Dzisiaj
mam dla Was taki sobie o tekścik, napisałam na konkurs literacki, o którym
później słuch zaginął. Z resztą mniejsza z tym, co też się z pracą działo,
dzisiaj uznałam, że warto dodać jakieś wpisidło, a felieton jeszcze niegotowy.
Aaa, nie powiem Wam o czym będzie, zobaczycie XD
Tymczasem
zajmijcie się… Tym.
Tematem
konkursu było spotkanie z ulubionym bohaterem literackim. Trzeba Wam wiedzieć,
że kompletnie nie wiedziałam, kogo wybrać. Na udział w konkursie zdecydowałam
się na dwa dni przed deadlinem i na jakieś głębsze przemyślenia na jego temat
nie miałam czasu.
Utwór
nosi tytuł „Do dziś nie wiem, co robiłam w Moskwie” i jest wariacją na temat „Mistrza
i Małgorzaty” Michaiła Bułhakowa.
Do dziś nie wiem, co
robiłam w Moskwie
Nie wiem, ilu ludzi wie,
jak to jest nagle i bez ostrzeżenia znaleźć się w kompletnie nieznanym miejscu
i przy okazji niemal wpaść pod tramwaj. Potem biec kawałek, rozglądając się
zdezorientowanym wzrokiem i spostrzec, że wszystko wokół napisane jest
cyrylicą. Do tego miasto wydaje się ogromne i straszne, a ludzie nie zwracają na
pojawienie się kogoś nowego na ulicy najmniejszej uwagi. Z drugiej strony
podjeżdża kolejny tramwaj i trzeba szybko się ewakuować. Ktoś rzuca coś po
rosyjsku zniecierpliwionym tonem.
Pytanie ludzi, co to, do
diaska, za miasto byłoby dosyć dziwne. Zdecydowanie mogliby zacząć się dziwnie
patrzeć, a nawet uznać mnie za wariatkę. Dlatego właśnie pozostało mi jedno
rozwiązanie – wnioskowanie miejsca pobytu po przeczytanych nazwach. Niewiele
mogłam zrozumieć. Zwykle zanim zdążyłam przerobić w głowie cyrylicę na normalne
litery, mijała dobra minuta. Odpowiedź nadeszła jednak bardzo szybko i z jej
zrozumieniem nie miałam najmniejszych problemów. A brzmiała gorzej niż
cokolwiek, co mogłam sobie wyobrazić. Moskwa Centrum. Na widok nazwy przystanku
autobusowego wybuchłam histerycznym śmiechem,
czując, jak ogarnia mnie dojmujące przerażenie. Moskwa! To są chyba
jakieś jaja, a jeśli nie…? Ludzie, Moskwa?! Owszem, wycieczka do Moskwy była
jednym z moich skrytych marzeń, ale wycieczka, a nie przeniesienie się tu w
zupełnie niemożliwy sposób! Przecież jeszcze pół godziny temu szłam sobie
spokojnie przez Tychy i… O co chodzi, do jasnej Anielki?! Rozejrzałam się
dookoła siebie i westchnęłam bezsilnie. Znalazłam się na całkiem ładnym,
eleganckim placu. Nikt nie zwracał na mnie uwagi, chociaż przez chwilę wydawało
mi się, że skoro pojawiłam się tu znikąd to powinien towarzyszyć temu niezły
trzask. Dobra, to nie „Harry Potter”! Co ja tu robię? Ze wschodu zawiał zimny,
przenikliwy wiatr. Skrzywiłam się i owinęłam się szczelniej płaszczem. Niewiele
mi to dało. Płaszczyk z cienkiego sztruksu na złotą, polską jesień nadawał się
znakomicie, ale tutaj… Potarłam dłońmi ramiona, przez chwilę wierząc, że to
mnie rozgrzeje. Nie rozgrzało, rzecz jasna. Wcisnęłam ręce do kieszeni
płaszczyka i usiadłam na pobliskiej ławce, czując pod powiekami znajome
pieczenie. Nie rozryczę się, nie rozryczę! Trzeba się jakoś stąd wydostać…
Cholera, to nie może dziać się naprawdę!
- Ogarnij się, ogarnij –
wymamrotałam sama do siebie, zaciskając powieki. – Co tu robisz, u diabła?!
- Pani wybaczy, pani
wierzy w diabła? – usłyszałam nad sobą wysoki, męski głos. Niespecjalnie
zdziwiło mnie, że usłyszałam polskie słowa wypowiedziane z bardzo silnym,
niemieckim akcentem. Mój mózg zaczął rozpaczliwie wierzyć, że to sen, a we śnie
mogłam usłyszeć niemieckobrzmiący polski… Odwróciłam się gwałtownie i
zamrugałam szybko, jakbym chciała się upewnić, że to dziwne zjawisko jest
prawdziwe. Nieprzeciętnie wysoki, staromodnie ubrany jegomość około czterdziestki
wpatrywał się we mnie rozszerzonymi z podekscytowania źrenicami. Miał tęczówki
różnych kolorów, co dawało iście przedziwny efekt. Jedną z czarnych brwi miał
wyżej niż drugą. W lewej ręce trzymał laskę z rzeźbioną głową pudla, chociaż
się nią nie podpierał. Uśmiechnął się niewinnie i wskazał laską miejsce obok
mnie. Nie czekał na odpowiedź, tylko usiadł od razu, a ja odsunęłam się
dyskretnie. – Proszę o wyrozumiałość dla mojej impertynencji, ale szalenie
ciekawią mnie pani poglądy religijne…
- Jestem chrześcijanką –
mruknęłam bez przekonania, starając się przypomnieć sobie, co dokładnie
oznaczało słowo „impertynencja”. Skoro miałam być dla tego wyrozumiała, to
raczej nic dobrego… Nieznajomy niemalże klasnął w dłonie z zachwytem.
- Och, doprawdy? – zawołał
entuzjastycznie. – To cudownie, cudownie!
Przyjrzałam mu się
podejrzliwie, przekrzywiając lekko głowę. Ciekawe, co w tym cudownego… Lodowaty
powiew jeszcze bardziej rozwiał moje i tak już rozczochrane włosy. Zadrżałam z
zimna, przytrzymując zmarzniętą dłonią cienki, niebieski szalik. Natomiast na
włosy i strój dziwacznego przybysza, ruch powietrza nie miał najmniejszego
wpływu. Wszystko pozostało w nienagannym porządku. Zmarszczyłam brwi,
przyglądając mu się wnikliwie. Czarna zaczeska na niewielkiej łysinie ani
drgnęła, podczas gdy z moich kudłów moskiewski wiatr postanowił zrobić wronie
gniazdo.
- Czyli nie neguje pani
istnienia diabła? – upewnił się z krzywym uśmiechem na ustach. Różnokolorowe
oczy znów zabłysły radośnie, kiedy zaprzeczyłam ruchem głowy. – Jest on tak
samo rzeczywisty, jak ja teraz?
Uniosłam brwi,
zastanawiając się dłuższą chwilę, co odpowiedzieć. Jestem w Moskwie, a jakiś
dziwacznie ubrany polski Niemiec albo niemiecki Polak pyta mnie, czy wierzę w
diabła. To się nie dzieje naprawdę, nie dzieje się! Uszczypnęłam się mocno w
wierzch dłoni. Ogarnij się, ogarnij! Potrząsnęłam lekko głową, jakbym miała coś
we włosach i ponownie spojrzałam na człowieka przed sobą. Wpatrywał się we mnie
nie mrugając i czekał cierpliwie na odpowiedź. Miałam coraz mocniejsze
wrażenie, że nie jest senną marą, skoro ani myśli znikać…
- Tak samo rzeczywisty –
odezwałam się niepewnie. Jego lewe oko, zielone, zapłonęło psychopatycznym
podnieceniem. Wzdrygnęłam się mimowolnie. Miałam nadzieję, że tego nie
zauważył. Tylko spokojnie… To po prostu wariat, zwykły wariat, zaraz pójdzie
sobie pytać o to wszystko kogoś innego, a ja zastanowię się wtedy, co robić
dalej…
- Cudownie, cudownie –
powtórzył z przekonaniem i poklepał mnie po ramieniu niczym nauczyciel
zadowolony z postępów swojego ucznia – A czy boi się go pani? Czy diabeł panią
przeraża?
Przełknęłam ślinę. Czasami
czułam, że absolutnie i pod żadnym pozorem nie powinno mnie gdzieś być. I to
był właśnie jeden z tych momentów. Jednak mimo gwałtownego nawoływania rozumu,
żebym uciekała stąd i to natychmiast, ciało odmówiło mi posłuszeństwa.
- Nie, chyba nie – czułam
się trochę jak w szkole, kiedy przy przepytywaniu ktoś narzucał mi odpowiedź i
podpowiadał jak mógł, a ja i tak nie potrafiłam odnaleźć w mózgu właściwych
słów. – Nie przeraża mnie…
Spojrzał na mnie tak, że
wiedziałam już, że nie to chciał usłyszeć. Starałam się, żeby nie widział, jak
odsuwam się od niego jeszcze kilka centymetrów. Czułam, że serce wali mi jak
oszalałe, nie chciałam, żeby to usłyszał. Zmarszczył lekko brwi i mrugnął tylko
prawym okiem, czarnym, tym, w którym nie było widać obłędu. Zielone zlustrowało
mnie badawczo i również na ułamek sekundy skryło się pod powieką.
- Dlaczego nie przeraża? –
zapytał poważnie i jakby podejrzliwie. – Zupełnie nie budzi w pani lęku?
Nie odpowiedziałam, a w
jego zielonym oku zabłysnął figlarny ognik.
- A może pani kłamie? –
rzucił zaczepnie. Przygryzłam dolną wargę i zerknęłam na wariata. Nie diabeł
mnie przerażał, ale on właśnie. Zaraz pewnie wyciągnie skądś nóż albo siekierę
i po mnie! Powinnam stąd natychmiast uciekać, natychmiast!
- No dobrze, może trochę
się boję, ale… - odezwałam się, zamiast wiać stamtąd gdzie pieprz rośnie. Nie
dał mi skończyć. Klasnął z zadowoleniem w dłonie i zaśmiał się maniakalnie.
- Wiedziałem, wiedziałem!
– zawołał, wciąż zanosząc się śmiechem, a mnie zrobiło się jeszcze bardziej
zimno i niewiele miało to wspólnego z temperaturą powietrza. Zamknął na chwilę
oczy, odchylając głowę w tył. Jego chudą sylwetką wstrząsnął spazmatyczny atak
wesołości.
- Pan się dobrze czuje? –
spytałam, marnując tym samym doskonałą chwilę, żeby po prostu stamtąd prysnąć.
Zacisnęłam dłonie w pięści, wściekła na siebie za swoją własną głupotę. Wariat
spojrzał na mnie, poważniejąc momentalnie.
- Dziękuję, czuję się
znakomicie – odparł z serdecznym uśmiechem. Zerknął na staromodny zegarek,
który miał na ręce i westchnął z zatroskaniem. – Nie sądzi pani, że robi się późno?
– zagadnął tonem w najniklejszy sposób niezdradzającym jego szaleństwa. – Mam
do załatwienia jeszcze kilka spraw, ale tak się złożyło, że zabłądziłem w tym
wspaniałym mieście.
Oblizałam wargi i
przyjrzałam mu się wnikliwie. Oprócz tego, że sam w sobie wyglądał dość
dziwnie, po obłędzie nie został żaden ślad. Teraz wyglądał bardziej na
zabłąkanego podróżnika niż niebezpiecznego psychopatę.
- Tak naprawdę to szukam Domu
Gribojedowa. Mam sprawę do pewnego literata - powiedział po chwili, spoglądając
na mnie pytająco. Nienawidziłam tego. Nawet we własnym mieście nie zawsze
potrafiłam odpowiedzieć, kiedy pytano mnie o drogę, a co dopiero tutaj!
- Nie jestem stąd –
odparłam natychmiast. Uniósł brwi.
- A skąd, jeśli wolno mi
zapytać?
- Z Polski. A… a pan?
Uśmiechnął się do mnie
krzywo.
- Ja? Och, stąd i z owąd,
ciężko powiedzieć – odrzekł beztrosko, machając lekceważąco ręką. – Więc gdzie
znajdę tego literata? – wrócił do tematu.
- Jakiego? – zapytałam
całkowicie bez sensu, bo i tak nie mogłam za bardzo wskazać mu miejsca pobytu
jakiegoś moskiewskiego pisarza.
- Hmm… - zamyślił się
nieznajomy i potarł dłonią łysiejącą z wolna głowę. – Ta moja pamięć do
nazwisk… Zaraz… Bułhakow. Michaił Bułhakow!
Zatkało mnie. A konkretnie
przypomniałam sobie, że mam do czynienia z kimś niespełna rozumu.
- Przykro mi, ale… -
zawahałam się. – Bułhakow nie żyje od siedemdziesięciu dwóch lat.
Mój rozmówca zamrugał
szybko i przekrzywił z zainteresowaniem głowę.
- Naprawdę? To szalenie
ciekawe! – zawołał w końcu i uśmiechnął się szeroko. – Niech mi pani o tym
opowie!
Mogłabym przysiąc, że
naprawdę chciałam wstać i uciec stąd dokądkolwiek, byle dalej od tego dziwaka,
ale coś trzymało mnie na miejscu. Przygryzłam dolną wargę, bezwiednie skubiąc
skórki przy paznokciach.
- Nie bardzo rozumiem –
przyznałam nieśmiało. – O czym mam panu opowiedzieć?
- Och, o naszym
przyjacielu Bułhakowie, rzecz jasna! – odparł natychmiast wariat i gestem zachęcił mnie do rozpoczęcia
opowieści.
- Yyy… - zająknęłam się,
zastanawiając się, co właściwie mam powiedzieć. Spojrzałam w jego błyszczące
niezdrową ciekawością, różnokolorowe oczy, gorączkowo szukając w myślach
informacji o Bułhakowie. No dalej, było na polskim! Uczyłam się tego do matury,
przecież... – On… zmarł w Moskwie w 1940, w marcu chyba, albo na koniec lutego,
nie pamiętam dokładnie.
Nieznajomy nijak tego nie
skomentował, czekał na ciąg dalszy.
- Do końca życia dokańczał
„Mistrza i Małgorzatę” – dodałam szybko. Zapamiętałam ten fakt z lekcji
polskiego, kiedy omawialiśmy tę książkę. Polonistka powiedziała wtedy, że
biografia Bułhakowa była podobna do historii Mistrza. Poniekąd włożył w tę
książkę siebie, jako jednego z bohaterów… Co ona wtedy jeszcze mówiła? A no
tak! Powiedziała, że szatan w tej powieści jest postacią tragiczną, z czym
absolutnie i w żadnym wypadku nie mogłabym się zgodzić. Spojrzałam jeszcze raz na rozmówcę i tylko
cudem powstrzymałam się, żeby nie odskoczyć z krzykiem. – Woland…?
Zanim zdążyłam pomyśleć,
jak głupio zabrzmiałam, ubierając spotkanego przypadkowo wariata w rolę postaci
literackiej, szatan uśmiechnął się uprzejmie i leniwym ruchem wyjął z
wewnętrznej kieszeni marynarki niewielką wizytówkę. Na czarnym, tekturowym
prostokącie widniał ułożony ze srebrnych liter napis: „PROFESOR WOLAND,
specjalista w dziedzinie czarnej magii”. Wyciągnął rękę z wizytówką w moją
stronę. Cofnęłam się gwałtownie i przeżegnałam się odruchowo. Z twarzy Wolanda
spełzł uśmiech, teraz skrzywił się paskudnie i wzdrygnął ledwo dostrzegalnie.
- Czego pan chce od
Bułhakowa? – zapytałam napastliwie, zanim zdążyłam ugryźć się w język. Wizytówka
dalej tkwiła w jego wyciągniętej dłoni, jakby bardzo chciał mi ją dać.
Chwyciłam ją gwałtownie i przyjrzałam się jeszcze raz literom. Nie, to się nie
dzieje naprawdę! Szatan opuścił rękę i wpatrywał się we mnie spokojnie.
Powtórzyłam pytanie jeszcze agresywniej. Sama nie wiedziałam, dlaczego uparłam
się bronić duszy pisarza przed diabłem.
- Literat ów uparcie
szarga moje dobre imię – odparł w końcu i uśmiechnął się znowu. Zamrugał
różnokolorowymi oczami, w zielonym na powrót błysnęło szaleństwo. Spojrzał na
mnie wyczekująco. – Zatem, gdzie go znajdę? – spytał głosem o wiele głębszym i
bardziej aksamitnym. Niemiecki akcent znikł zupełnie. W tamtym momencie czułam,
że kieruje mną coś innego, niewątpliwie pochodzącego od niego. Kątem oka
zauważyłam okropne, czarne kocisko. Wyjęłam z torebki egzemplarz „Mistrza i
Małgorzaty”, chociaż zupełnie nie miałam pojęcia, skąd się tam wziął. Kot,
zapewne Behemot, wziął książkę z moich rąk i podał z namaszczeniem Wolandowi.
- Proszę, messer –
wymruczał służalczo.
- Tutaj… Tutaj na pewno
pan go znajdzie – odezwałam się nieswoim głosem. – Messer. – Dodałam z
wahaniem. Woland uśmiechnął się szeroko i skinął z uznaniem głową. A potem
zniknął, zarówno on, kocur i Moskwa. Stałam jak wryta w Tychach koło Rossmana,
zwrócona w stronę bloku przyjaciółki, do której właśnie szłam.
Zerknęłam na telefon. Według zegarka na wyświetlaczu, dwadzieścia minut temu,
dokładnie o szesnastej pięć wyszłam z własnego domu. Jakbym nigdy nie znalazła
się w Moskwie i nie spotkała Wolanda! Jedyne co po nim zostało to czarna
wizytówka ze srebrnymi napisami. Przyjrzałam jej się dokładnie i schowałam
powoli do portfela. Śniło mi się, śniło…
Czasami wyjmuję jego
wizytówkę i przyglądam się srebrnym literom. Z mojej półki z książkami
bezpowrotnie zniknęła powieść Bułhakowa. Szukałam jej przez parę dni, potem
dałam sobie spokój. Jej zniknięcie musiało mieć coś wspólnego z tym, że
dokładnie identyczny egzemplarz dałam Wolandowi. Z biblioteki wolę powieści nie
wypożyczać. Nie sądzę, żebyśmy mogli z Wolandem zostać dobrymi znajomymi…
Zawsze chowam wizytówkę w to samo miejsce, tak, żeby napis „PROFESOR WOLAND”
był widoczny. Mam ją tam, gdzie inne dziewczyny trzymają zdjęcia ukochanych,
widać ją zaraz po otwarciu portfela. Przyglądam się jej, starając się zrozumieć
tamto wydarzenie. I nie rozumiem. Do dziś nie wiem, co robiłam w Moskwie.
Kurna, widzę tu tyle ludzi świetnie piszących, że się podłamuję. Jestem niby trochę młodsza, noale...
OdpowiedzUsuńI co z tym konkursem? Słuch zaginął? Nie wygrałaś? Ani nic? Bardzo fajne opowiadanie, przypominało mi trochę moje sny, często odwiedzam w nich jakieś ciekawe miejsca na świecie, ale nie cieszę się z tego, bo jestem samotna, zagubiona, a na mojej drodze stają same podejżane typy.
Wow. Ja naprawdę uwielbiam twoje felietony:)
OdpowiedzUsuńOczywiście narobiłaś mi ochoty na "Mistrza",ale to jedna z nielicznych książek których mimo że od dawno chcę, nie mam(obok Alicji w krainie czarów, obie są wredne i nie chcą zamieszkać u mnie na półce== A, jeszcze jakieś maleńkie Szekspireczki by się przydały...o czym ja gadam?)
I to nie wygrało? O.o Phe==
Poison, wyrobisz się :D Ja w twoim wieku (jak to brzmi...) też pisałam dość okropnie, co gorsza uważałam, że piszę wspaniale XD
OdpowiedzUsuńCo do konkursu, naprawdę bez znaczenia, okey? Słuch zaginął, mili państwo za-gi-nął.
No.
Fajny mam nowy avatar? Powiedzcie, że fajny :P
Fajny:D
OdpowiedzUsuń...też kiedyś myślałam że piszę dobrze. Po miesiącu mi przeszłoxD
Ale może jeszcze się wyrobię, za tydzień dopiero kończę 13 lat, więc jeszcze mam czasxD Teoretycznie...*Teoretycznie. To dobre słowo*
Ile?!
OdpowiedzUsuńO masakra, jesteś w wieku mojej siostry?!
Bożeee, czuję się stara... =.=
Łehehehehehe!
OdpowiedzUsuńPozdrów siostrę:)
"Ja w twoim wieku (jak to brzmi...) TEŻ pisałam dość okropnie, co gorsza uważałam, że piszę wspaniale XD" sugerujesz, że piszę dość okropnie? :D A przecież moich pisarskich popisów jeszcze nie widziałaś^^ Nie no, łapię cię za słówka
OdpowiedzUsuńNo, może jest jeszcze dla mnie światełko w tunelu. Jak widzę te kretynizmy, które wypisywałam jeszcze rok temu, to targają mną na przemian histeryczny śmiech i spazmatyczne wycia. A zdawało mi się, że piszę naprawdę dobrze :P
A ja się czuję taka młoda... Większość osób, które tu spotykam, zdąże nawet polubić, okazują się być w najlepszym wypadku 17-latkami. I mam wrażenie, że jak mówię ile mam, to od razu zniechęcam je do siebie, ale i tak chyba widać w jakim jestem wieku po mojej niedojżałości i ogólnej głupocie.
Naprawdę źle, to będzie jak napiszesz "Za moich czasów..." hehe, "Ja w Twoim wieku..." to dopiero przedsmak :D
jest cosik na każdym blogu;) zapraszam;)
OdpowiedzUsuńi nominowałam Cię do Spokoyoh's Awards;D
a ponadrabiam, jak się wyśpię, ok?^^'
haha, jaki wesoły psycholekXD pewno spotykając się z nim twarzą w twarz tak bym nie pomyślała...^^' ale jako osoba trzecia mogę spokojnie się z niego brechtaćXD
OdpowiedzUsuńszkoda, że po konkursie słuch zaginął, bo moim skromnym zdaniem powinnaś go wygrać;) opowiadanie wciągające, ciekawe i zabawne:) trochę jak taki porąbany sen;D a skoro o porąbanych snach mowa... dzisiaj jak w dzień spałam (i odsypiałam nocny maraton filmowy^^), to śniło mi się, że moje dwie koleżanki paliły jakieś zioło i przez to ja też się nawdychałam tego dymu i nasza muszla klozetowa zrobiła się niewidzialna...O.o tia... jeden z moich bardziej chorych snów...^^'
jeszcze propos ostatniego, nie skomentowanego posta... herbatka rządzi!:D
buziaczki i czekam na next:)
Ach, piękne opowiadanie. Wciągnęło mnie. Aczkolwiek "Mistrz i Małgorzata" jest dopiero na mojej liście "Must Read". Cóż, nasza polonistka nie wybrała jej na naszą lekturę, a szkoda.
OdpowiedzUsuńWoland, zachwycający się Twoim zdaniem na temat diabła - przypomniał mi się mój psor od Kompozycji. Dziwak i prawdziwy "artista nowoczesny". Niech on i jego metavera zginą w piekle. Głęboko. Mam nadzieję, że nie każą nam się użerać z nim jeszcze w drugim semestrze!
Kurczaki. Piotr Szmitke jak coś. Jak obije Ci się coś podobnego o uszy, to wiej! :D
Może się napiłaś z nami drogiego wina i dlatego nie wiesz ;) Ono działa po swojemu :D
OdpowiedzUsuńyourchoiceisyourart.pinger.pl