Cześć,
paskudy!
Znowu
chyba muszę wrócić do tradycji przepraszania Was za moją długą nieobecność na
blogu… Tak się składa, że ostatnimi czasy, przez całe ferie i późniejszy czas,
kiedy głównie gniłam w akademiku, codziennie usiłowałam zabrać się za wpis. Ale
nie szło. Nie mam wiele na swoje usprawiedliwienie, powiem tylko, że możecie za
to zlinczować wiedźmina Geralta, bo to wszystko jego wina. Zapraszam.
Przy
okazji, w czasie ferii najpierw musiałam nadrobić spotkania z ludźmi, których
nie widziałam milion i pół roku, potem zabiłam sobie laptopa, a później miałam
38 stopni gorączki i taaaaką chęć na napisanie czegokolwiek… Potem przyjechałam
do akademika i chociaż siedziałam tu cały weekend i nawet miałam coś na kształt
pomysłu na wpis… Wszystko zaprzepaścił Geralt. A to już pozostawiam do Waszej
interpretacji.
Dzisiaj
trzeba się wieczorem przejść na imprezę i wiem, że nie będę miała czasu na
czytanie, niemniej po długim namyśle zdecydowałam, że jednak jestem Wam winna
wpis. Widzicie, jaki heroizm? Dla Was Geralt poszedł w odstawkę!
Muszę
Wam niestety powiedzieć, że im dłużej się zbieram do napisania wpisu, tym
bardziej jest on bez sensu, więc… No właśnie.
Pamiętacie,
jak Wam opowiadałam o Opolu i tym, że jakoś nieszczególnie kocham to miasto?
Postanowiłam nieco uzupełnić ten wpis o zostawaniu w Opolu na weekend. Miałam
to napisać w niedzielę, ale mi nie wyszło.
Prawie
na każdy weekend wracam do domu i niektórzy ludzie wydają się zdziwieni tym
faktem. Czasami nawet wyrażają coś na kształt pretensji, ale… y, nieważne, obaj
są już bezpiecznie zamknięci we friendzone ;] W każdym razie nie lubię zostawać
tu na weekendy. Albo raczej nie tyle, że nie lubię tu zostawać, co nie lubię
nie wracać do domu. No i oczywiście wszystko zależy od okoliczności. Tym razem
zostać bardzo nie chciałam, ale byłam jeszcze trochę chora, a oprócz czytania
dla przyjemności, mam do przeczytania milion lektur, więc w efekcie uznałam, że
zostanę. Problem był w tym, że nagle się okazało, że ludzie, do których warto
się odezwać nie przyjechali w ogóle, albo pojechali do domów, a ja wiedziałam,
że w tak piękną pogodę nie dam rady całe dwa dni siedzieć na łóżku i czytać.
Nie był niby taki zły ten samotny weekend, ale przez to też wydaje mi się, że
ten tydzień ciągnie się i ciągnie w nieskończoność. Jest dopiero wtorek, a ja
mam wrażenie, że siedzę tu już od dwóch tygodni non stop…
Tak
się składa, że o ile chciałabym w przyszłym roku załatwić sobie w akademiku
pojedynczy pokój, tak wcale nie lubię być długo sama. Czasem po prostu
potrzebni mi są ludzie, choćby po to, żeby coś obgadać. Tym razem był mi
koniecznie potrzebny człowiek, który by nie protestował w razie gdybym zaczęła
gadać o moim projekcie fabuły fantasy. Tutaj właśnie popełniłam błąd, bo
zdecydowałam się na towarzystwo człowieka, który owszem, lubi fantasy (a raczej
jest fanatykiem tego gatunku i, jak się okazuje, niezłym dziwakiem), ale na
doradcę fabularnego nadaje się tak, jak Alucardyna na inżyniera. Wspomniany
człowiek oczywiście nie odmówił mi spotkania, bo z jakiegoś powodu wydaje mu
się, że da radę wygrzebać się z friendzone… więc poszliśmy do mojej ulubionej
herbaciarni, do której zabieram wszystkich znajomych, nawet jeśli nie chcę ich
więcej widzieć. Siedliśmy sobie na poduszkach, zaprzeczyliśmy gorliwie pani
kelnerce, że nie, nie jesteśmy razem, zamówiliśmy herbatkę… a potem zrobiło się
jakoś dziwnie. Nie to, żeby mi przeszkadzał fakt, że człowiek coś by chciał, a
nie dostanie, bo to nie ma znaczenia. I też zupełnie nie dlatego było dziwnie.
Po prostu nagle okazało się, że on zupełnie nie potrafi rozmawiać ze mną na
temat fabuł, zadaje głupie pytania, wskazujące na to, że w ogóle mnie nie
słucha, a na domiar złego przerywa w pół zdania i twierdzi, że gdzieś już
kiedyś spotkał się z czymś takim. Bo oczywiście przeczytał całą fantastykę
świata (i nie zauważył przy tym, że praktycznie wszystko już było i knif polega
na tym, żeby to tak napisać, żeby wciągało) i wie. Na szczęście był z kimś
umówiony na 20, więc koło 21 udało mi się go pozbyć i wrócić do akademika, żeby
kontynuować czytanie miliona lektur i „Wiedźmina” na przemian.
A
potem była niedziela, dzień, który ustawicznie od kilku lat najmniej lubię z
całego tygodnia. A już za niedzielą w Opolu szczególnie nie przepadam. Tym
razem chciałam, żeby niedziela wyglądała trochę lepiej niż zazwyczaj w tym
mieście, więc trochę poprzestawiałam swój plan dnia. Zwykle idę do kościoła
naprzeciwko kampusu, bo nie chce mi się łazić nigdzie dalej, ale fakt jest
faktem, że tego kościoła nie lubię. Bo jest mały, ciemny i smutny, a wszystkie
pieśni są na inną melodię niż tą, którą znam. I tak właśnie zaczęła się moja
wyprawa do katedry. Wyszłam sobie wcześnie, doszłam na teren katedry,
sprawdziłam, o której jest najbliższa msza, po czym zajęłam się zaglądaniem w
każdy kąt wewnątrz i na zewnątrz. Wlazłam na resztkę muru obronnego, spotkałam
wariata, zapaliłam sobie świeczkę na świeczniku… a potem uczestniczyłam w
najnudniejszej mszy w życiu. Nie wiedziałam, że to możliwe, ale było jeszcze
ciemniej i jeszcze smutniej, nie dało się zrozumieć ani słowa z tego, co
śpiewał organista, a ksiądz, który nie do końca wiedział, co chce powiedzieć,
nie potrafił rozczytać się z kartki, a potem zaczął się jąkać.
Wiem
niby, że nie o to chodzi w mszy, ale moja parafia tak mnie rozpieściła, że
takie ciemne, smutne msze wpływają na mnie wyjątkowo deprymująco, bo u nas
zawsze jest jasno, radośnie, jest mnóstwo dzieci, piękny śpiew… Ale tego nie ma
nigdzie indziej, bo gdzie bym nie pojechała, tam jest ciemno i smutno…
Będę
kończyć. Rozpisałam się, chociaż nie chciałam. Wiem, że wpis nudny, ale takie
czasem muszą być, żebyście chociaż wiedzieli, że jeszcze sobie egzystuję i nie
zjadły mnie potwory spod łóżka. A w ogóle to chciałam w tym roku jednak napisać
wpis walentynkowy, ale przegapiłam walentynki… taki niefart.
A
na zakończenie mam dla Was zdjęcia tego, jak sobie siedziałam na murze obronnym
;]
Pozdrawiam
Was serdecznie i do następnego wpisu, który (mam nadzieję) będzie szybciej i
bardziej sensowny.
Moja interpretacja brzmi - albo się dorwałas do gier "Wiedźmin", ewentualnie zaczęłaś czytać całą cerię na nowo. Ewentualnie dorwałas się do serialu. Albo piszesz jakieś nowe opowiadanie z Geraltem obok.
OdpowiedzUsuńMoja parafia przyzwyczaiła mnie właśnie do takich nudnych "pogrzebów" co niedzielę, odprawianych niczym rytuały, rutyna zabiła we mnie chęć wyznawania wiary.
Kiedyś chciałam pisać opowiadanie z Geraltem, ale jednak nie śmiem xd Czytam od nowa, bo chciałam sobie przypomnieć i przede wszystkim przeczytać wszystkie części na raz, bo jak czytałam ostatnio to wszyscy moi znajomi czytali i na każdą część czekało się w nieskończoność xd Ale nie spodziewałam się że książka, której fabułę znam mnie tak wciągnie xd
UsuńNo widzisz, ja lubię chodzić do kościoła u siebie, bo właśnie nie jest tak smutno... jak tak smutają, to się nie mogę na mszy skupić xd
Ja błogosławię moją parafię za fajne msze dla studentów. Obawiam się, że trzeba by było poszukać czegoś, co ratuje honor Opola pod tym względem, chociaż znając szczęście ludzkości byłoby zapewne na drugim końcu miasta ;P
OdpowiedzUsuńGeneralnie strasznie nie lubię jak ktoś mnie nie słucha jak mówię. Już piąte przez dziesiąte czy mnie rozumie, ale jak ogarnia co się dzieje i jest w stanie sensownie poddawać mi płaszczyznę do dalszego wykazywania się słownictwem, to jest przyjemnie. Rzecz jasna są też tacy ludzie, z którymi nie muszę nic mówić, na ten przykład moja przyjaciółka, z którą widziałam się wczoraj - najbardziej cudowne, odprężające i radosne cztery godziny w moim ostatnio smutałkowym i depresyjnym żywocie.
Przynajmniej paznokcie sobie pomalowałam - kciuki na ciemny brąz a resztę na śliczny ciemny odcień turkusu.
Zmykam do mieszkania i się uczyć.
Tulę!