wtorek, 25 lutego 2014

Weekend w Opolu i wina Geralta

Cześć, paskudy!
Znowu chyba muszę wrócić do tradycji przepraszania Was za moją długą nieobecność na blogu… Tak się składa, że ostatnimi czasy, przez całe ferie i późniejszy czas, kiedy głównie gniłam w akademiku, codziennie usiłowałam zabrać się za wpis. Ale nie szło. Nie mam wiele na swoje usprawiedliwienie, powiem tylko, że możecie za to zlinczować wiedźmina Geralta, bo to wszystko jego wina. Zapraszam.

Przy okazji, w czasie ferii najpierw musiałam nadrobić spotkania z ludźmi, których nie widziałam milion i pół roku, potem zabiłam sobie laptopa, a później miałam 38 stopni gorączki i taaaaką chęć na napisanie czegokolwiek… Potem przyjechałam do akademika i chociaż siedziałam tu cały weekend i nawet miałam coś na kształt pomysłu na wpis… Wszystko zaprzepaścił Geralt. A to już pozostawiam do Waszej interpretacji.
Dzisiaj trzeba się wieczorem przejść na imprezę i wiem, że nie będę miała czasu na czytanie, niemniej po długim namyśle zdecydowałam, że jednak jestem Wam winna wpis. Widzicie, jaki heroizm? Dla Was Geralt poszedł w odstawkę!
Muszę Wam niestety powiedzieć, że im dłużej się zbieram do napisania wpisu, tym bardziej jest on bez sensu, więc… No właśnie.
Pamiętacie, jak Wam opowiadałam o Opolu i tym, że jakoś nieszczególnie kocham to miasto? Postanowiłam nieco uzupełnić ten wpis o zostawaniu w Opolu na weekend. Miałam to napisać w niedzielę, ale mi nie wyszło.
Prawie na każdy weekend wracam do domu i niektórzy ludzie wydają się zdziwieni tym faktem. Czasami nawet wyrażają coś na kształt pretensji, ale… y, nieważne, obaj są już bezpiecznie zamknięci we friendzone ;] W każdym razie nie lubię zostawać tu na weekendy. Albo raczej nie tyle, że nie lubię tu zostawać, co nie lubię nie wracać do domu. No i oczywiście wszystko zależy od okoliczności. Tym razem zostać bardzo nie chciałam, ale byłam jeszcze trochę chora, a oprócz czytania dla przyjemności, mam do przeczytania milion lektur, więc w efekcie uznałam, że zostanę. Problem był w tym, że nagle się okazało, że ludzie, do których warto się odezwać nie przyjechali w ogóle, albo pojechali do domów, a ja wiedziałam, że w tak piękną pogodę nie dam rady całe dwa dni siedzieć na łóżku i czytać. Nie był niby taki zły ten samotny weekend, ale przez to też wydaje mi się, że ten tydzień ciągnie się i ciągnie w nieskończoność. Jest dopiero wtorek, a ja mam wrażenie, że siedzę tu już od dwóch tygodni non stop…
Tak się składa, że o ile chciałabym w przyszłym roku załatwić sobie w akademiku pojedynczy pokój, tak wcale nie lubię być długo sama. Czasem po prostu potrzebni mi są ludzie, choćby po to, żeby coś obgadać. Tym razem był mi koniecznie potrzebny człowiek, który by nie protestował w razie gdybym zaczęła gadać o moim projekcie fabuły fantasy. Tutaj właśnie popełniłam błąd, bo zdecydowałam się na towarzystwo człowieka, który owszem, lubi fantasy (a raczej jest fanatykiem tego gatunku i, jak się okazuje, niezłym dziwakiem), ale na doradcę fabularnego nadaje się tak, jak Alucardyna na inżyniera. Wspomniany człowiek oczywiście nie odmówił mi spotkania, bo z jakiegoś powodu wydaje mu się, że da radę wygrzebać się z friendzone… więc poszliśmy do mojej ulubionej herbaciarni, do której zabieram wszystkich znajomych, nawet jeśli nie chcę ich więcej widzieć. Siedliśmy sobie na poduszkach, zaprzeczyliśmy gorliwie pani kelnerce, że nie, nie jesteśmy razem, zamówiliśmy herbatkę… a potem zrobiło się jakoś dziwnie. Nie to, żeby mi przeszkadzał fakt, że człowiek coś by chciał, a nie dostanie, bo to nie ma znaczenia. I też zupełnie nie dlatego było dziwnie. Po prostu nagle okazało się, że on zupełnie nie potrafi rozmawiać ze mną na temat fabuł, zadaje głupie pytania, wskazujące na to, że w ogóle mnie nie słucha, a na domiar złego przerywa w pół zdania i twierdzi, że gdzieś już kiedyś spotkał się z czymś takim. Bo oczywiście przeczytał całą fantastykę świata (i nie zauważył przy tym, że praktycznie wszystko już było i knif polega na tym, żeby to tak napisać, żeby wciągało) i wie. Na szczęście był z kimś umówiony na 20, więc koło 21 udało mi się go pozbyć i wrócić do akademika, żeby kontynuować czytanie miliona lektur i „Wiedźmina” na przemian.
A potem była niedziela, dzień, który ustawicznie od kilku lat najmniej lubię z całego tygodnia. A już za niedzielą w Opolu szczególnie nie przepadam. Tym razem chciałam, żeby niedziela wyglądała trochę lepiej niż zazwyczaj w tym mieście, więc trochę poprzestawiałam swój plan dnia. Zwykle idę do kościoła naprzeciwko kampusu, bo nie chce mi się łazić nigdzie dalej, ale fakt jest faktem, że tego kościoła nie lubię. Bo jest mały, ciemny i smutny, a wszystkie pieśni są na inną melodię niż tą, którą znam. I tak właśnie zaczęła się moja wyprawa do katedry. Wyszłam sobie wcześnie, doszłam na teren katedry, sprawdziłam, o której jest najbliższa msza, po czym zajęłam się zaglądaniem w każdy kąt wewnątrz i na zewnątrz. Wlazłam na resztkę muru obronnego, spotkałam wariata, zapaliłam sobie świeczkę na świeczniku… a potem uczestniczyłam w najnudniejszej mszy w życiu. Nie wiedziałam, że to możliwe, ale było jeszcze ciemniej i jeszcze smutniej, nie dało się zrozumieć ani słowa z tego, co śpiewał organista, a ksiądz, który nie do końca wiedział, co chce powiedzieć, nie potrafił rozczytać się z kartki, a potem zaczął się jąkać.
Wiem niby, że nie o to chodzi w mszy, ale moja parafia tak mnie rozpieściła, że takie ciemne, smutne msze wpływają na mnie wyjątkowo deprymująco, bo u nas zawsze jest jasno, radośnie, jest mnóstwo dzieci, piękny śpiew… Ale tego nie ma nigdzie indziej, bo gdzie bym nie pojechała, tam jest ciemno i smutno…
Będę kończyć. Rozpisałam się, chociaż nie chciałam. Wiem, że wpis nudny, ale takie czasem muszą być, żebyście chociaż wiedzieli, że jeszcze sobie egzystuję i nie zjadły mnie potwory spod łóżka. A w ogóle to chciałam w tym roku jednak napisać wpis walentynkowy, ale przegapiłam walentynki… taki niefart.
A na zakończenie mam dla Was zdjęcia tego, jak sobie siedziałam na murze obronnym ;]





Pozdrawiam Was serdecznie i do następnego wpisu, który (mam nadzieję) będzie szybciej i bardziej sensowny.

3 komentarze:

  1. Moja interpretacja brzmi - albo się dorwałas do gier "Wiedźmin", ewentualnie zaczęłaś czytać całą cerię na nowo. Ewentualnie dorwałas się do serialu. Albo piszesz jakieś nowe opowiadanie z Geraltem obok.
    Moja parafia przyzwyczaiła mnie właśnie do takich nudnych "pogrzebów" co niedzielę, odprawianych niczym rytuały, rutyna zabiła we mnie chęć wyznawania wiary.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kiedyś chciałam pisać opowiadanie z Geraltem, ale jednak nie śmiem xd Czytam od nowa, bo chciałam sobie przypomnieć i przede wszystkim przeczytać wszystkie części na raz, bo jak czytałam ostatnio to wszyscy moi znajomi czytali i na każdą część czekało się w nieskończoność xd Ale nie spodziewałam się że książka, której fabułę znam mnie tak wciągnie xd
      No widzisz, ja lubię chodzić do kościoła u siebie, bo właśnie nie jest tak smutno... jak tak smutają, to się nie mogę na mszy skupić xd

      Usuń
  2. Ja błogosławię moją parafię za fajne msze dla studentów. Obawiam się, że trzeba by było poszukać czegoś, co ratuje honor Opola pod tym względem, chociaż znając szczęście ludzkości byłoby zapewne na drugim końcu miasta ;P
    Generalnie strasznie nie lubię jak ktoś mnie nie słucha jak mówię. Już piąte przez dziesiąte czy mnie rozumie, ale jak ogarnia co się dzieje i jest w stanie sensownie poddawać mi płaszczyznę do dalszego wykazywania się słownictwem, to jest przyjemnie. Rzecz jasna są też tacy ludzie, z którymi nie muszę nic mówić, na ten przykład moja przyjaciółka, z którą widziałam się wczoraj - najbardziej cudowne, odprężające i radosne cztery godziny w moim ostatnio smutałkowym i depresyjnym żywocie.
    Przynajmniej paznokcie sobie pomalowałam - kciuki na ciemny brąz a resztę na śliczny ciemny odcień turkusu.
    Zmykam do mieszkania i się uczyć.
    Tulę!

    OdpowiedzUsuń

Czytelnicy